poniedziałek, 28 lipca 2014

Publicystyka - Mexico City gier wideo

Resztki zdrowego rozsądku błagały mnie bym tam nie wchodził, ale ten głos był już tylko szeptem...
                                                      - Marius, Diablo II

Jeżeli dzielnica czerwonych latarni w Amsterdamie i znajdujący się tam bar Mexico City zobrazowane w powieści Upadek Alberta Camusa mają odzwierciedlać ostatni krąg piekła, to zapraszam do Drangleic.


Czy to zbyt górnolotne porównanie? Nie sądzę. Wizyta we wspomnianej części stolicy Holandii to nie lada gratka w zestawieniu z tułaczką po przeklętej krainie w Dark Souls II. Chociaż istnieją pewnie podobieństwa. Do obu miejsc trafiają najgorsi z najgorszych - przeklęci. Jakaś tajemnicza siła przyciąga ich tam, aż w pewnym momencie uświadamiasz sobie, że jesteś jednym z nich. Nie wiesz jak do tego doszło, ale jest już za późno, bo leżysz na dnie czarnej studni, z której nie ma wyjścia. 

Pisząc te słowa cały czas muszę walczyć ze sobą, zagryzam zęby i mimo tępego bólu w głowie kontynuuję tę rozprawę. Kątem oka wciąż zerkam na czarny kontroler leżący w rogu biurka. Dzięki niemu będę mógł wejść w skórę tworu, który powołałem do życia by wypełniał moją wolę i udam się w poszukiwaniu dusz, tych dużych i małych. W okrzyku rozpaczy przywołuję stwierdzenie:  Sabo, nie idźcie tą drogą! Słowa te wirują jak mantra w mojej głowie, wiem przecież, że nie mogę wrócić, bo zostanę tam już na zawsze.

Byłem w tym miejscu już wcześniej i według poleceń tajemniczej zakapturzonej kobiety, obżarłem się przeróżnych dusz, nawet tych większych, bardziej potężnych, co pozwoliło mi odnaleźć "Króla" a kraina, którą przemierzałem zaiste pochłonęła mnie w całości, tak jak i wielu przede mną. Niestety, to nie wystarczyło. Tak jak Marius wiedział, że nie powinien iść dalej ciemnym i zatęchłym korytarzem śladami Diablo w grobowcu pod żarzącymi się piaskami pustyni, tak i ja byłem świadom, że w tym miejscu moja podróż powinna się skończyć. Oboje polegliśmy, żeby nie napisać - daliśmy dupy.


W poszukiwaniu wielkości i uznania, ponownie runąłem w odmęty bezdennej mrocznej studni. Początkowo z wielkim uśmiechem na twarzy eliminowałem kolejnych przeciwników stojących nad drodze mojego avatara, którego skóra, krew i kości (jak i odpowiednio rozwinięte statystyki oraz ekwipunek) były manifestacją mej osoby w tym dogasającym królestwie. Było wybornie, wręcz szampańsko, wiedząc już, co, gdzie, jak, za pomocą czego, z kim i bez kogo, miażdżyłem siłą mojej rosnącej potęgi tych, którzy odważyli się podnieść na mnie rękę. Zdarzały się też upadki z tronu boga wojny, ale nikt nie patrzył i ogólnie to plotki, które po dziś dzień dementuję.  

Z każdą godziną mojego triumfu byłem coraz bliżej upragnionych skarbów, dzięki którym już na zawsze miałem stać się niepokonany i móc bezkarnie pluć wszystkim wam w twarz. Z każdą godziną byłem bardziej tam niż tu, wiedziałem o tym, ale kontrolowałem sprawę, nie pierwszy i nie ostatni raz siedzę na dnie piekła w Mexico City, mimo tego, cichy głos szeptał w mojej głowie żebym uciekał. Ja, oczywiście nie posłuchałem i zostałem, co tam jeszcze jedna kolejka?

Jak zawsze, zawsze, zawsze jedna za dużo! Choćbyś się zesrał w portki i ze sto razy i ze sto razy wydarzyłoby się to z wiadomych Ci przyczyn, to jeśli jesteś głupcem i rozumowanie przyczynowo - skutkowe jednak jakoś do Ciebie nie przemawia, no to kolejne sto gaci prać będziesz. Dla mnie symbolem zasranych portek stała się Trassowa Zatoka Tseldora, wypełniona opętanymi rolnikami, pająkami i ciekawą ich mieszanką kraina, a na jej końcu, na dnie, gdzie bez przerwy miga neonowy szyld przeklętego baru, czekała Ona - Freja Ulubienica Księcia.  


To nie była nasza pierwsza randka, fakt że zabrała ze sobą rodzinę, też mi nie przeszkadzał, problemem było, że nie miało to końca. Spotkaliśmy się wcześniej i jakoś szybko zakończyła się nasza znajomość, postanowiłem więc dolać oliwy do ognia (mniej lub bardziej dosłownie) i w tym wcieleniu zobaczyć ją raz jeszcze. Tak oto stworzyłem swój własny Dzień Świstaka.

Niestety zamiast Marmota marmota miałem do czynienia z dość fikuśnym i przerośniętym przedstawicielem tego czym są Araneae. Sam, to na siebie sprowadziłem, zamiast iść dalej w glorii i chwale, przez wiele godzin siedziałem tam zapity i okrywałem się czarnym płaszczem hańby. Pomagałem innym powstać i zdobyć upragnioną duszę starego bladego smoka, ale mnie pomóc nie był w stanie nikt. Ciąży bowiem na mnie fatum, nie pozwalające mi zwyciężyć z obleśną pajęczycą. 

Teraz już wiem, nie jestem potężnym bogiem wojny, jestem przeklęty. Mając przed sobą wizję skończyć jak niedoszły król tych ziem, ostatkiem sił opuściłem ten ostatni krąg piekła, namiastkę amsterdamskiego baru Mexico City gier wideo. Mam nadzieję już nigdy tu nie wrócić, ale wiem, że będzie wymagało to walki na miarę niezwyciężonego boga wojny, którym chciałem się stać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz