czwartek, 28 lutego 2013

Publicystyka - Co dalej z serią Burnout?

"Wrrrruuuum, wrrrruuuum, wruuuuuuuuuuuu... BAAAM!"

Kto z nas nie zna serii Burnout? Podejrzewam, że nie wywołałem tym pytaniem lasu rąk gdyż seria to znana i kochana przez wielu graczy, ale biorąc pod uwagę taką możliwość może pokrótce przybliżę o co w niej chodzi.

Seria Burnout to jedne z najbardziej widowiskowych wyścigów samochodowych z jakimi przyszło się zmierzyć naszemu pokoleniu graczy, która swego czasu uważana była za najlepszą ścigałkę na rynku i nie były to stwierdzenia bezpodstawne. Wyobraźcie sobie sytuację, w której pędzicie na złamanie karku z prędkością ok. 340 km/h, lawirując pomiędzy dziesiątkami samochodów, które na dodatek jadą w przeciwnym kierunku niż my a dla "ułatwienia" w grze jest zaimplementowany soczysty blur, który tak skutecznie rozmywa nam obraz, że przeszkodę do ominięcia dostrzegamy jakieś 100 metrów przed nami. I w takiej sytuacji jadąc po wąskiej, zamkniętej ulicy i nagle widzimy wypadek z udziałem auta ze zwykłego ruchu ulicznego i jednego z naszych konkurentów. Ma to miejsce jakieś 50 metrów przed nami, czyli biorąc pod uwagę prędkość, z jaką jedziemy na reakcję mamy jakieś... 0 sekund. Zresztą nieważne ile by to było i tak nie zdążymy nic zrobić, ponieważ tutaj następowała nieunikniona oraz bardzo efektowna animacja, w której widzimy jak nasze auto rozpryskuje się na tysiące drobnych kawałków zwijając się przy okazji w przepiękną harmonijkę. Po tej całej akcji nasze auto powraca na drogę, dzięki czemu możemy kontynuować zabawę i dalej świetnie się bawić. Tak mniej więcej wyglądała większość czasu spędzonego przy Burnout.
Jednak seria ta nie zawsze była taka Hollywoodzka. Pierwsze dwie części stworzone przez genialne studio Criterion Games nie uderzały po oczach niesamowitą grafiką, wspaniałymi efektami ani też nie posiadały soundtracku złożonego z samych znanych utworów. Były to standardowe wyścigi, które zaoferowały graczom możliwość rozbijania aut przy dużej prędkości. Sukces pierwszej części wydanej w 2001 roku zaowocował stworzeniem już w roku następnym sequela pod nazwą "Burnout 2: Point of Impact". Widać było, że ludzie odpowiedzialni za tą grę wiedzą, co to znaczy "robimy drugą część i postarajmy się jej nie spartolić jak bracia (rodzeństwo?) Wachowscy "Matrixa"”.

Nie owijając za bardzo w bawełnę było to po prostu bigger, better and more badass. Zauważyli to gracze, ale też przede wszystkim zauważyła to firma Electronic Arts, która wykupiła cały zespół i zaczęli się skupiać nad kolejnymi projektami. Jednak zanim to nastąpiło w biurach Criterion powstawała kolejna odsłona serii, która miała przynieść sporo zmian. Tak oto nadszedł wrzesień 2004 roku, kiedy to na rynku wylądował a raczej wjechał w sklepy z grami przez witrynę kasując przy okazji wszystko na swej drodze, Burnout 3: Takedown.
Słowem klucz jest właśnie podtytuł trzeciej części. Takedown, czyli potocznie mówiąc nokaut czy kasacja okazał się strzałem w dziesiątkę. Dzięki ulepszonemu silnikowi można było w czasie szaleńczego wyścigu do mety skasować przeciwnika trącając go delikatnie, co przy tak ogromnej prędkości powodowało nagłą utratę kontroli nad autem w efekcie czego mogliśmy podziwiać piękną animację na której widzieliśmy jak rywal ląduje na barierce czy wystającym elemencie budynku i z pięknego oraz lśniącego auta zmienia się w coś co przypominało sreberko śniadaniowe zgniecione z całej siły. Doszedł nowy tryb gry czyli "Crash" w którym naszym zadaniem było władowanie się autem w ruchliwą ulicę i spowodowanie jak największego karambolu. Wyznacznikiem rozpierduchy były straty poniesione przez nasz wyczyn, do którego zawsze mogliśmy dokładać swoje 3 grosze dzięki bajerowi nazwanemu "Aftertouch", który po naszej kasacji umożliwiał nam delikatne sterowanie naszym wrakiem. W efekcie czego mogliśmy „pomóc” jednemu (ilość większa niż 1 wskazana) konkurentowi na zaliczenie przepięknego dzwona, którego echo potoczyłoby się doliną i dotarłoby do Henia z warsztatu lakierniczego w Pcinie Dolnym.

Przyszły potem kolejne części takie jak piąta część o podtytule „Dominator”, który był zwykłym rozwinięciem tradycji a także „Legends” dostępny na PSP oraz NDS jednak moc tych konsolek nie pozwalała na odczuwanie takiej ogromnej frajdy jak na konsolach stacjonarnych.

Nadejście nowej generacji konsol (w gruncie rzeczy chodzi o Xboxa 360, który wylądował na rynku znacznie wcześniej niż konkurencja) sprawiło, iż magicy z Criterion Games stanęli przed wyzwaniem, jakiego jeszcze nawet sobie nie wyobrażali. Postanowili stworzyć esencję Burnouta, która miałaby przynieść pewnie zmiany upiększające tylko rozgrywkę w grze, która bez zmian mogłaby zacząć mocno nużyć rzeszę fanów, ale też nie można było dopuścić do kompletnej zmiany wizerunku gry. Zaczerpnięto kilka pomysłów z innych gier, wrzucono naprawdę mocny soundtrack, grafikę na tamte czasy dopieszczono do granic możliwości i tak oto otrzymaliśmy Burnout Paradise, który witał nas utworem w wykonaniu Guns`n`Roses pt. "Paradise City" oraz piękną solówką Slasha. Otwarty świat, ogromna ilość wyścigów, duża różnorodność pojazdów, dodatkowe zadania polegające na odkrywaniu skrótów a także rozbijaniem billboardów - to wszystko spowodowało, że na długi czas gatunek wyścigów arcade miał niekwestionowanego króla.
Pomyśleć by można, że następne części wjadą na nowe konsole z impetem Hulka rozbijającego kolejnych rywali. Nic bardziej mylnego. Electronic Arts postanowiło wykorzystać utalentowany team do uratowania jednej z ich najbardziej wiodących marek, czyli Need for Speed, który od dłuższego czasu przestał być podziwiany przez graczy a wręcz przeciwnie - kolejne części zawodziły w wielu aspektach oraz wielokrotnie powtarzały błędy z przeszłości. Tak oto narodziły się gry z serii Need for Speed, które zostały oznaczone nazwami Hot Pursuit oraz Most Wanted (2012). Niestety żadna z nich w moim odczuciu nie zbliżyła się nawet do fantastycznej ścigałki sprzed kilku lat. Chamski poziom trudności, który oszukiwał gracza, gdy szło nam za dobrze, naprawdę zepsuty model jazdy w ostatniej odsłonie i brak tego feelingu, który towarzyszył nam w przypadku poprzednich odsłon. Tak na chwilę obecną przedstawia się sytuacja firmy Criterion Games.

Trzeba się zastanowić co dalej. Czy nie jest to czas, aby się usamodzielnić? Może warto przemyśleć możliwość wyrwania się spod skrzydeł molocha, który może i przejął markę, ale nie może trzymać ludzi na zawsze. Wszyscy Ci, którzy z niecierpliwością czekają na kolejną odsłonę króla racerów dostali w zeszłym roku strzęp informacji, że marka nie została zażegnana a wręcz przeciwnie - jest planowana w studiu kolejna odsłona. Pytanie tylko czy po tym jak nie udało się wynieść na piedestał serii NFS jest szansa na odzyskanie tronu przez grę, która uczyniła ich sławnymi? Czy jeszcze wróci ten stary dobry Burnout, który przyciągał do ekranu telewizora osoby nielubiące gier ani nawet wyścigów? Trzymam za to kciuki i mam nadzieję, że niedługo dane nam będzie się o tym przekonać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz